piątek, 9 grudnia 2016

One Night in Kiev, czyli pośrodku piekła

Miało być wspomnienie z rangi tych najpiękniejszych, wspólne zdjęcie z kompletnie bezrefleksyjnie uważanym za najlepszego na świecie Quaresmą i świętowanie z ukochaną drużyną awansu do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. Zamiast tego noc spędzona w mroźnym Kijowie wrzuciła mnie w środek kibicowskiego piekła, a do domu przywiozłem moralniaka po 0:6 i... fragment krzesełka, które roztrzaskało się na moim biurku. Mogło być bardziej historycznie i pięknie. Z całą pewnością, nie mogło być jednak prawdziwiej.

Grubo ponad pół doby w autobusie, w którym już domykanie się drzwi jest luksusem. Tłum pasażerów zabawia siedzący z przodu drugi kierowca, który aktualnie zamiast trzymania kierownicy dzierży w rękach telefon odpalony na stronie "ruskiego jutjuba" i do rozpuku śmieje się z nagrania występów kabareciarzy. Żarty, choć zapewne wyborne, opowiadają jednak w języku naszych wschodnich sąsiadów, więc do rozbawionej gromady raczej nie dołączę. Zakładam słuchawki na uszy i wiem, że droga do realizacji marzeń niemal nigdy nie bywa prosta, miła i przyjemna. Po przekroczeniu granicy podskakujący autobus przypomina mi jeszcze o jednym. Ta droga zazwyczaj ma wertepy.



Miejsce zdarzeń

Kijów. Przechadzając się po ulicach miasta i nerwowo odliczając godziny do spotkania, widzę zaskakująco dużo kibiców w bliskich sercu barwach. Ja, profilaktycznie, koszulkę z herbem ukochanej drużyny włożyłem gdzieś na drugą warstwę stroju. Na niej znajdowały się przynajmniej trzy kolejne. Warstwa izolacyjna miała chronić nie tylko przed mrozami, ale i wrogimi spojrzeniami fanów gospodarzy. Przezorny  zawsze ubezpieczony, a poza tym wejście na trybunę prasową z dodatkowym limem pod okiem (pierwszego "nabawiłem się" kilka dni wcześniej w Polsce) raczej wywołałoby wątpliwość u ukraińskiego press officera, który przez kompletne zamieszanie w księgowości na ostatnią chwilę załatwiał mi akredytację. Skąd założenie, że w czerni i bieli mogłoby być w Kijowie niebezpiecznie? Poprzedniego wieczora doszło tam do fali "krojenia barw" tureckim kibicom, którzy trochę przedwcześnie stawili się na miejscu. Rzekomo odpowiedzialni za nią byli nie kibice Dynama, tylko "ukraińscy faszyści", ale w kontekście dbania o bezpieczeństwo niewiele to zmieniało. Po co ryzykować.

Ukraińcy dzień przed meczem chwalili się zdobyczami i popularnym pozdrowieniem: "poproszę pięć piw!"
Robiąc pół kroku wstecz - widok w dniu meczowym tak wielu fanów mistrza Turcji poważnie więc dziwił. A przyznać trzeba, że w knajpach czy galerii handlowej blisko stadionu dosłownie się od nich roiło. Nie było przyśpiewek na ustach czy jakichkolwiek prowokacji, ale liczba mijanych grupek dawała wrażenie, że Stadion Olimpijski opanowany zostanie tego wieczoru właśnie przez czerń i biel. Jak się miało okazać - wrażenie to było niezwykle trafne. Idzie normalność i na wschodzie Europy, w meczu klubów z narodów, które raczej za sobą nie przepadają, a już na pewno słyną z awanturniczych kibiców, można tak po prostu wymieszać ze sobą fanów i obyć się bez przykrych epizodów? Ten wniosek był już przerażająco mylny.

Pierwsza żółta lampka powinna zapalić się pod stadionem. Krążące w okolicach kas koniki raz po raz zaczepiały mnie proponując kupno biletów .Próby używania łamanego ukraińskiego czy rosyjskiego nawet nie podjąłem. "No, thanks" - padało regularnie. Przećwiczone przy większości zwiedzanych europejskich zabytków, gdzie chętnych na sprzedanie Ci praktycznie wszystkiego nie brakuje. Miałem więc pewność, że komunikat jest raczej zrozumiały. Odpowiedź bywała jednak zaskakująca. Na używanie innego języka niż ich rodzimy waleczne koniki były przygotowane. "Aaa, Besiktas, da!?" - padało. I nie oznaczało kłopotów! Wręcz przeciwnie, oni byli gotowi sprzedać mi bilety dla przyjezdnych. Nie do "klatki" odgrodzonej sektorami buforowymi. Zwykłe miejsca, ot, w konkretnej części stadionu.

Co konikowi szkodzi? - myślałem i zajrzałem do kasy. Tam sytuacja bliźniacza. Nie jesteś Ukraińcem? Nie kibicujesz Dynamo? Nic nie szkodzi, "Besiktas, da?", mamy dla ciebie bilety. Lampka ostrzegawcza prosiła o zauważenie, mrygała jak szalona, ale z święcącym ciągłym zielonym światłem myśleniem kibica szykującego się na świętowanie awansu nie miała szans. "Świetnie, tureckich kibiców będzie znacznie więcej niż zapowiadano!" - myślałem. Wracamy do oceny wniosków. Trafny? Cholernie. Niebezpieczny? Zdecydowanie.

Kamera. Akcja!

Pełen entuzjazmu włączyłem czerwony guzik na ekranie telefonu i nagrałem otwierające spotkanie, wyjątkowe dla tureckich kibiców odliczanie. "Bir, iki, uc!" i ryk, który znany jest w całej Europie. Tysiące fanów Besiktasu, na pierwszy rzut oka zdecydowanie bardziej liczebnych od fanów gospodarzy, usytuowanych było tuż obok popularnej "prasówki". Kilka minut przed spotkaniem nie pilnował ich praktycznie nikt i co bardziej awanturnicze jednostki biegały po niemal całych trybunach obrzucając upatrzoną sobie grupkę sympatyków Dynama, która właśnie zabierała się za spalenie skradzionych flag, wyrywanymi krzesełkami. "Małe incydenty, mszczą się za wczorajsze łapanki" - myślałem, tym bardziej, że po szybkiej interwencji wojska, kibice w czerni i bieli zbili się w regularną, ale wciąż potężną grupę, zajmującą zdecydowanie więcej miejsca niż tylko klasyczny "sektor gości".

Panowie w kominiarkach odpalili race, rzucili je w kierunku dolnych trybun, gdzie jak się okazało też większość kibiców była za Turkami, szybko więc przeprosili i na jakiś czas wycofali się z tego pomysłu. Widziałem już takie sprawy nie raz, "klaaasyk" - powtarzałem w myślach rozkoszując się atmosferą Champions League.

O przebiegu całego spotkania nie ma co się rozpisywać, bo jeśli tu jesteś, to prawdopodobnie go znasz. Wielkie lanie, rozpoczęte szybko, z kluczowym momentem w miejscu podyktowania rzutu karnego i wyrzucenia z boiska Andreasa Becka. Czy to ta decyzja pociągnęła za sobą późniejsze wydarzenia z trybun? A czy poczucie bycia oszukanym rodzi w nas wściekłość i chęć zemsty?

Zemsta zaczęła dokonywać się bardzo szybko. Ślepa i bezwzględna, bo motywowana brutalnym pozbyciem tysięcy kibiców marzeń. Pozbyciem dość zaskakującym. Takiego obrotu spraw nie spodziewali się bowiem prawdopodobnie nawet najwięksi kijowscy optymiści. Potęgowanym kilometrami, które przebył każdy ze znajdujących się na trybunie, często w liczbie znacznie bardziej imponującej niż te, które ze mną na pokładzie przemierzył rozsypujący się autobus. Zemsta, którą w gruncie rzeczy można określić jednym przymiotnikiem. Prawdziwa. Bo generowana prawdziwymi emocjami i prawdziwym poczuciem krzywdy.

Wolny montaż

Nastolatek owinięty czarno-białym szalem rzuca petardą hukową. Nie przykłada specjalnej uwagi do celności. Czuje, że musi coś zrobić. Wylać frustracje. Pokazać, że na taki obrót spraw się nie zgadza. W pewnym momencie odwraca wzrok i patrzy prosto w obiektyw. Nie mój. Jednego ze stewardów, który sumiennie podszedł do obowiązków i postanowił nagrywać najbardziej agresywnych fanów. Dzielą ich trzy metry, barierka i wnęka, przez którą na trybunę wchodzą kibice. Za daleko by skoczyć, uderzyć, szarpać się. Wystarczająco blisko, by przyłapany na gorącym uczynku młody fan uznał stewarda za największego wroga. Uosobienie całego zła, które właśnie go spotyka.

– Usuń to natychmiast! – zdaje się krzyczeć do chowającego pośpiesznie telefon Ukraińca w pomarańczowej kamizelce. Jego oczy krzyczą jednak znacznie więcej. Gdyby nie odległość dzieląca go od wroga, zabiłby go gołymi rękoma. Gdyby te pełne nienawiści ślepia mówiły, to właśnie wygłaszałyby tekst w stylu Bogusława Lindy z "Sary". Do gróźb spalenia domu i wybicia połowy rodziny dodając jeszcze kilka gratisowych inwektyw.

Steward szybko przestaje zgrywać bohatera. Do nastolatka dołączają koledzy, którzy też zdają się być zadowoleni, że spotykające ich wielkie oszustwo i krzywda wreszcie nabrały jakiejś namacalnej formy, symbolu. Wszyscy patrzą tym samym morderczym wzrokiem i opluwają Pana Pomarańczowa Kamizelka, który trzęsącymi się dłońmi sięga po telefon i próbuje pokazać agresorom, że właśnie usuwa wcześniej zrobione nagranie. To ich nie przekonuje. Teraz nie chodzi już o film i ewentualne konsekwencje. Chodzi o zemstę.

Nad głowami dziennikarzy latają race, petardy i krzesełka. Po drugiej stronie prasówki jest grupka kibiców Dynama. Nie ta najaktywniejsza, ale wystarczająco liczna, by stać się świetnym celem ataku dla sfrustrowanych Turków. Organizatorzy wpadli na genialny pomysł, tworząc z sektora dla dziennikarzy coś na kształt strefy buforowej. To jak postawić fotel na środku pola grunwaldzkiego gdy po dwóch stronach gromadzili się rozwścieczeni rycerze Zakonu, Korony i Wielkiego Księstwa i zakomunikować Janowi Długoszowi: "Siadaj. I ani kurwa myśl się stąd ruszyć!". Jedno z wybuchowych zawiniątek, zamiast w Ukraińców, trafia w biurko któregoś z dziennikarzy. Petarda wybucha i niszczy sprzęt. On skula się ogłuszony. Jego kolega z pretensją wydziera się na kibiców, których nieudolnie uspokajać próbują stewardzi. Właśnie znaleźli nowy cel. Ten pismak ma do nas pretensje? No to za to zapłaci.

Na sektorze prasowym race i petardy zaczynają lądować ze zdecydowanie większą częstotliwością. Kibice Besiktasu szturmują trybunę. Kilka metrów ode mnie jeden z nich staje na biurku i kopie dziennikarza w głowę. Ukrainiec, więc zasłużył. Przez klub z tego kraju Czarne Orły pożegnają się z Ligą Mistrzów. Do tego pismak to solidny cel, na pewno kiedyś napisał coś złego o kibicach. Należy mu się. W pewnym momencie krzesełka trafiają w grupę dziennikarzy z Turcji. Ci pukają się w głowę, wrzeszcząc w kierunku fanów Besiktasu. Prowadzący doping chyba zorientował się, że ten cel dobrany został wyjątkowo kiepsko. Staje na komentatorskim biurku i uspokaja swoich kolegów. Wkracza wojsko i wypiera kibiców jak najdalej od przerażonych dziennikarzy, z których większość uciekła już z trybuny do budynku. Młynowy cały czas robi swoją robotę. Dobrą. Wydaje się, że wszystko się uspokoi.

Wydaje się. Jeden z kibiców Dynama, obserwujący dotychczas całą sytuację z drugiej strony sektora prasowego i prowokujący rywali jedynie gestami, teraz czuje, że ma swoją szansę. Przebiega po komentatorskich biurkach i kilkukrotnie uderza smyczą uspokajającego fanów Besiktasu Turka. Więcej sygnałów do wojny nie trzeba. Ogień zemsty rozpala się na nowo, a teraz ma już cel, który ewidentnie postarał się o to by się nim stać. Fani Czarnych Orłów przebijają się przez żołnierzy i ścierają z rywalami dokładnie na wysokości sektora prasowego. Z trybuny uciekają kolejni dziennikarze. Ja zaczynam wątpić w moją taktykę, zakładającą, że "swojego" Turcy bić przecież nie będą. A co jeśli nie spojrzą na odkryte spod wielu warstw ubrań barwy? A jeśli pierwsi dopadną mnie Ukraińcy? W pewnym momencie z grupy tych pierwszych zaczyna frunąć w moją stronę urwane krzesełko. Roztrzaskuje się o biurko. Fragment trafia mnie w brzuch. Może ucieczka to jedyne wyjście?

Sędzia rozpoczyna drugą połowę nie zważając na to, co dzieje się na trybunach. Ja patrzę w szeroki uśmiech stojącego obok mnie starszego ukraińskiego kolegi po fachu. Pyta czy uciekam, a bijący od niego spokój sam nasuwa mi odpowiedź. Wracam na swoje stanowisko. Podnoszę krzesełko. "Souvenir from Kiev!" – rzucam do Ukraińca, nie będąc pewny czy mnie zrozumie. "Suwenir!" – powtarza z uśmiechem. – "Foto?" – dodaje podając mi telefon. Naciskam migawkę. To zdjęcie mój kompan wieczorem pokaże pewnie wnukom. Ja nie jestem gotowy na robienie zadowolonej miny. Patrzę na tablicę wyników i wiem, że to nie był koszmar. I mam na myśli tylko boiskowe sprawy. Wobec kibiców nie potrafię czuć niczego innego niż zrozumienie. Gdybym był pośród nich, niemal na pewno wściekłość okazałbym w ten sam sposób. Odliczam minuty do końca spotkania i opuszczam stadion. Podczas szturmu na nasz sektor zgubiłem akredytację. Z wizyty w mixed zonie i na konferencji zrezygnowałbym chyba i tak. O co zapytać ulubionych graczy i trenera po takiej porażce?

Cięcie. Koniec zdjęć.

– Wstydzi się Pan za zachowanie waszych kibiców na trybunach? – pyta jeden z dziennikarzy trenera Besiktasu Senola Gunesa. Ja o całej sytuacji czytam już leżąc w łóżku w hostelu. – A Pan za to co działo się na boisku? – odpowiada szkoleniowiec, który w 2002 roku doprowadził Turków do brązowego medalu mistrzostw świata. Kurtyna. Jego zemsta dokonała się w tych kilku słowach.

Ta kibicowska na ulicach Kijowa trwała podobno jeszcze długo. Prawdziwa armia, która pojawiła się w okolicach stadionu by pilnować bezpieczeństwa, nie zdołała powstrzymać wszystkiego. Przy olbrzymich błędach, których dopuścili się organizatorzy, zatrzymanie niektórych zdarzeń było po prostu niewykonalne.

W sieci czytałem o bijatykach, do których miało dojść w okolicach obiektu bezpośrednio przed meczem. Krążyłem tam przez długie godziny i nic takiego nie widziałem. Ze śledzenia pomeczowych zdarzeń na własne oczy też postanowiłem zrezygnować. Zatrzymałem się w okolicach dworca przy ul. Petlury, by przespać na twardym hostelowym łóżku przynajmniej trzy godziny. Skończyło się na dwóch kwadransach. Wcześniej odpaliłem Google Translate przemieniające moje słowa w niezrozumiałe dla mnie znaczki cyrylicy, by wytłumaczyć recepcjonistce moje oczekiwania wobec pokoju. Potrzebuję łóżka na jedną noc, panimajesz?

Była piękna, ale kompletnie się nie rozumieliśmy. To zupełnie odwrotnie niż z moją kijowską przygodą z Ligą Mistrzów. To co działo się wokół było ohydne i nie miało nic wspólnego z futbolem. Tych, którzy niemal rozbili mi na głowie stadionowe krzesełko w pełni jednak rozumiem. Do ujrzenia prawdziwych emocji nie potrzeba translatora.

Filip Cieśliński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz