|
Źródło: Facebook.com |
Rzadko zdarza się, żeby w Turcji kibice od lat zwaśnionych ze sobą klubów stawali w jednym rzędzie i walczyli ze wspólnym wrogiem. Tak jest w tym sezonie. Protestują przeciwko kontrowersyjnemu systemowi kupowania biletów na piłkarskie spotkania, wprowadzonemu na początku sezonu. Efekty widać na stadionach. Średnia widzów w stosunku do zeszłego sezonu spadła o połowę.
Tureckie stadiony, choć od zawsze uchodziły za niebezpieczne, były praktycznie bezkonkurencyjne w rywalizacji o bycie wizytówką SuperLig. Prawdziwa pasja, pomysłowe oprawy, rekordy w głośności dopingu - to wszystko tworzyło wyjątkową atmosferę podczas spotkań rozgrywanych na tureckich boiskach. W tym sezonie wspomnianą pasję, oprawy i doping dostajemy w wersji kompaktowej. Stadiony świecą pustkami. Nie wynika to bynajmniej z nagłego spadku zainteresowania futbolem w tym kraju. Odpowiedzialność ponosi za to rząd i kontrowersyjny system biletowania Passolig, który wszedł w życie z początkiem tego sezonu.
Co w rodzinie to nie zginie
Po ogromnych protestach w parku Gezi z 2013 roku, w których brało udział wiele grup kibicowskich z całego kraju, premier Erdogan wpadł na idealny pomysł zemsty na sprawiających problemy fanach piłki nożnej i utemperowania ich wojowniczych temperamentów. Dwa lata wcześniej wprowadzona została ustawa mająca na celu zapobieganie przemocy i zrzucająca odpowiedzialność za kibicowskie wybryki z klubów, przenosząc ją na samych odpowiedzialnych (w rzeczywistości nie było środków do jej egzekwowania, więc nadal karane były kluby). Turecki rząd postanowił wykorzystać niesprawdzającą się regulację i na jej fundamencie wymyślił system który miał uzdrowić tureckie stadiony - Passolig.